
Wernisaż ODWOŁANY! Wystawa malarstwa Aleksandra Ryszki "Mapa pamięci". Obrazy z lat 2010-2019
Fragment rozmowy z Aleksandrą Buczkowską-Przeździk:
Kino Capitol namalowałeś w tym samym okresie co Tatry. Miejsce bez człowieka, ale z emocjonalnie związaną z tobą historią o ludziach.
Architektura dla mnie jako malarza wizualnie nic nie znaczy – nie jest motywem samym w sobie. Dopiero w połączeniu z ludzkim doświadczeniem staje się przestrzenią zindywidualizowaną. Żaden z tych obrazów nie ma powodów wizualnych. Nie interesowała mnie przestrzeń miasta czy kontur Teatru Wielkiego. Chodziło mi o ludzką historię, która się za tymi przestrzeniami kryje. Z resztą obrazy deskorolkowe były pewną autonomiczną przygodą, do której zostałem zaproszony przez Arka Karapudę, który zaproponował mi wspólny projekt, w którym odniesiemy się do naszej deskorolkowej przeszłości. To samo się tyczy gór. Kocham góry, ale malowanie ich tylko z tego powodu to pułapka. Interesują mnie one jako przestrzeń, która towarzyszy rodzinnym wspomnieniom, stanowi tło. Na przykład obraz „Mama na Nosalu 1982”. Chodziło o to, że tutaj byłem w brzuchu mojej mamy. Pewnie mój Tata zrobił jej wtedy zdjęcie, a ja namalowałem tylko widoczny pejzaż. On ciągle tam jest.
Twój tata zrobił jej portret na tle tych gór. To jest też pierwsze zdjęcie, które zrobił ci twój tata. Chociaż ciebie na nim nie widać, bo jesteś w brzuchu u mamy.
To jest przyglądanie się pejzażowi, który nas obserwuje. Pozostawiamy swoje historie i swoją pamięć w tych miejscach. Po śmierci mojego przyjaciela Janka Dziaczkowskiego, przez dwa lata malowałem Tatry. Korzystałem ze starych, XIX-wiecznych tatrzańskich zdjęć i z fotografii z rodzinnego archiwum, i malowałem z nich pejzaże. Z perspektywy czasu była to chyba jakaś malarska próba zaklinania rzeczywistości. Jeden obraz powstał z ostatniej wycieczki z Jankiem. Widać na obrazie po prostu fragment grani. Tytuł obrazu to „Tatry z Jankiem”. A tu bardzo ważna skała, ja ją bardzo lubię w sensie wspinaczkowym i nie tylko. „Turnia Kukuczki” na Zamku Mirów na Jurze – chyba najważniejsze dla mnie jurajskie miejsce. Piękno pejzażu, ludzie i historia tej skałki. W pewnym momencie spędzałem tam każdy weekend. Maluję to, co się zapętliło z naszym życiem.. Musiało się w danym miejscu wydarzyć coś w związku z naszym przeżywaniem codzienności. Po narodzinach dzieci motywy obrazów ewoluowały, dzieci zaczęły wkradać się do obrazów. Zacząłem bardziej żyć teraźniejszością i z niej czerpać motywy. W 2015 roku pojawiły się pierwsze obrazy z Julą. Zacząłem też zaglądać do własnego dzieciństwa, między innymi na Osiedle Przyjaźń na warszawskich Jelonkach.
Przez jakiś czas malowałeś nie używając koloru, w nowych pracach pojawiły się mocne barwy. Zmieniła się też dynamika twoich obrazów. Czy to wynika ze zmian związanych z życiem rodzinnym? Z fotografią pracowałeś już wcześniej, ale na innym etapie powstawania obrazu.
Znalazłem swój język malarski, za pomocą którego mogłem opowiadać wizualne historie. W pewnym momencie zacząłem się obawiać tego sposobu. Bałem się, że już nie umiem inaczej. Nostalgiczne, realistyczne prace, ciągle za jakąś mgłą, momentami ledwo czytelne. One zawsze były z przeżycia, ale miałem potrzebę zmiany formy. Zadałem sobie pytanie – po co malujesz ze zdjęcia – wklej je bezpośrednio na płótno. Zaczęły się pierwsze próby, tych obrazów było mnóstwo. Jestem malarzem, który potrafi dobrze coś namalować, ale etap ten to jedynie wprowadzenie do obrazu. Kluczem w jego tworzeniu był moment wylewania rozcieńczonej farby olejnej, która przykrywała obraz, stawała się pewnego rodzaju filtrem. Decyzja, zestawienie dwóch odległych przestrzeni – to był dla mnie moment twórczy. Dwa tygodnie malowania najpierw a potem ekspresyjne działanie. Na tym zderzeniu budowałem obraz. Jakieś 7, 8 lat. Teraz chodzi mi o to, żeby ta farba nic nie udawała. Okna, dach, ludzie, góry – to przedstawia fotografia. Farba jest farbą. Najczęściej używam zdjęć, które nie mają żadnych artystycznych pretensji. Powstawały z najzwyklejszego, ale i z najwspanialszego powodu – żeby zatrzymać w czasie rzeczywistość. To zarówno zdjęcia mojego autorstwa, ale i mojej Żony (te lubię najbardziej), często też z archiwum rodzinnego. Nie chcę kreować zdjęć, które używam do obrazów. Jestem w skomplikowanym toksycznym związku z malarstwem. Mogę nie lubić malarstwa, mogę mieć mnóstwo wątpliwości, ale koniec końców – to jest mój język. Te wątpliwości to budulec moich obrazów.
Wernisaż: Sobota, 14 marca, godz. 17.00
Wystawa czynna do 26 kwietnia 2020
Miejsce: KDK Hugonówka, ul. Mostowa 15, Konstancin-Jeziorna
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie